Na nowe Gwiezdne Wojny czekał chyba każdy. Nie boję się powiedzieć, że Star Wars Przebudzenie Mocy jest filmem dekady. Emocje były uzasadnione. Od premiery poprzedniej, trzeciej części sagi upłynęło 10 lat. Nie był on jednak tak wyczekiwany, ponieważ było wiadomo, że powstanie, każdy wiedział, jaki wątek zostanie podjęty i w zasadzie znał finał tej historii. Zupełnie inaczej sprawa miała się w przypadku The Force Awakens. Emocje wywołało najpierw przejęcie Lucasfilm przez Disneya, a później ogłoszenie, że powstanie kontynuacja kultowej serii. I teraz, po blisko trzech latach wydano pierwszą część najnowszej trylogii (bo chyba tak by trzeba było ją nazywać).
Premiera miała miejsce jeszcze przed Świętami. Niestety, nie miałem możliwości być ani na premierze, ani na żadnym seansie przed Bożym Narodzeniem. Wybrałem się z dziewczyną i rodziną dopiero wczoraj. Już w połowie grudnia wyłączyłem powiadomienia i posty ze wszystkich polubionych przeze mnie stron i fanpejdżów Gwiezdnych Wojen na portalach społecznościowych. Nie czytałem żadnych komentarzy pod postami w jakikolwiek sposób powiązanymi z filmem. I o dziwo – udało mi się uniknąć spojlerów (mniej więcej). Zakładam jednak, że w tej chwili każdy, kto chciał zobaczyć film już go widział. Tym bardziej, że (a jakże) można go znaleźć w sieci – i to jak słyszałem, w całkiem niezłej jakości. 😉 Mimo wszystko, ostrzegam:
Nie spodziewałem się, jaki ten film może być. Bardzo się starałem nie spodziewać. Nie chciałem w żaden sposób nastawiać się pozytywnie lub negatywnie. Oczywiście, czekałem z niecierpliwością, ale nie ulegałem ani entuzjastom ani sceptykom, którzy już od początku wygłaszali swoje mądrości. Z otwartym umysłem usiadłem więc w wygodnym fotelu na sali kinowej toruńskiego Cinema City.
Nie było Disneyowego zamku. Było logo Lucasfilm, w oczywisty sposób pokazujący wszystkim przemądrzałym sceptykom przejęcia marki, że jeszcze Star Warsy nie zginęły, a na ekranie nie zobaczymy Myszki Mickey z mieczem świetlnym. Później były znane wszystkim napisy wprowadzające w historię przedstawioną w filmie, z muzyką, której nie sposób pomylić z żadną inną. To było coś niezwykłego. Widziałem takie napisy już tyle razy, tyle razy słyszałem tą muzykę, a jednak za każdym razem powoduje u mnie ciarki na plecach. To jest coś, co po prostu zakorzenia się w człowieku i już w nim zostaje.
Kolejną mocną stroną jest brak jednoznacznie głównej postaci. Podobnie jak w oryginalnej trylogii bohaterów jest wielu. Są różni, mają różne cele i metody, ścierają się ze sobą, czasem na słowa, czasem na miecze świetlne. Jednak każda postać jest ważna, każda wnosi coś do historii i kształtuje ją. I prawie każda jest grana przez bardzo dobrego lub genialnego aktora. Prawie. Ale najpierw o pozytywach. Kiedy dowiedziałem się, że w filmie mają zagrać aktorzy z obsady części IV-VI, rozbawiło mnie to trochę. Jasne, Harrison Ford nie zmienił się tak bardzo, mimo, że jest pomarszczony jak Yoda. Carrie Fisher nie powala już, ale też nie straszy. Mark Hamill zapuścił sobie brodę, z którą wygląda na swój wiek. Ale nie sądziłem, że po tylu latach dadzą radę odegrać bohaterów, których zagrali już prawie 40 lat temu. Byłem w błędzie. Dali radę. Powiem więcej – byli nawet lepsi, niż ci młodzi. Choć i tu zaskoczenie. Mniej znani, młodsi aktorzy też dali radę. Szczególnie podobała mi się postać Rey, prostej dziewczyny z planety Jakku. O tym, że to postać w jakiś sposób niezwykła dowiadujemy się dopiero po jakimś czasie. Ha, ona sama się o tym dopiero dowiaduje. I to zaskoczenie, tą niepewność co do własnej osoby i swojego przeznaczenia świetnie zagrała Daisy Ridley. Nie najgorzej zagrał John Boyega, choć mam wrażenie, że trafił do obsady, by nikt się nie czepiał, że grają same białasy. Postać Finna moim zdaniem bardziej pasuje do białego aktora, ale ostatecznie nie było tak źle. Jedyną postacią, która była zagrana fatalnie był Kylo Ren, główny antagonista (choć to się może zmienić w kolejnych częściach). O ile od momentu zdjęcia maski było jeszcze jako tako, to kiedy ją zdjął to już litość brała. Jedyne, co było w porządku to był głos w masce, po jej ściągnięciu stracił jakby na mocy, prawdopodobnie przez widok. Nie chodzi mi nawet o to, jak wygląda Adam Driver, bo na męskiej urodzie się nie znam (może są kobiety, którym taki facet się podoba). Jego aktorstwo natomiast jest fatalne. Kiedy jeszcze miał maskę, jego emocje wyrażały się głównie przez czyny. Kiedy był zły niszczył wszystko wokół siebie, całkiem jak rozwydrzone dziecko. Po zdjęciu maski okazało się natomiast, że pod spodem miał… kolejną maskę. Jego twarz nie wyrażała zupełnie żadnych emocji, ot, pojawiła się jakaś łezka, zupełnie niewiarygodna, gdy zabijał swojego ojca. Boli też to, że postać w samych swoich założeniach była źle napisana – ot, taki tam nastolatek przeżywający okres burzy i naporu. Wielokrotnie podkreślano, że czerpał wzorce z Dartha Vadera, jednak transformacja w lorda sithów w wykonaniu Haydena Christensena była o niebo lepsza (choć też nie bez wad). Po cichu jednak liczę, że Kylo Ren (czy też Ben Solo) wyrośnie na godnego spadkobiercę mojego ulubionego bohatera Sagi.
W oryginalnej trylogii efekty stały na bardzo wysokim poziomie. Jak na tamte czasy. W nowej trylogii również, 90% Mrocznego Widma powstało w trzewiach komputerów, co dziś może wyglądać trochę śmiesznie, jednak wtedy, na początku XXI wieku było szczytem techniki. Nie inaczej jest i w Przebudzeniu Mocy. Efekty są efektowne, wybuchy i zniszczenia wyglądają wiarygodnie. Świetna jest też gra świateł, widać, że każdą scenę przemyślano. Powiem szczerze i krótko – nie było sceny, do której mógłbym się przypiąć. Kiedy upewniłem się w przekonaniu, że oglądam bardzo dobry, ba, wybitny film, zacząłem szukać takich słabych scen, by je wytknąć. Nie znalazłem.
Muzyka podobnie – pieściła uszy i sprawiła, że zostaliśmy w fotelach, kiedy ludzie wokół zaczęli się zbierać (wyraźnie nie szanując tej niemal świętej muzyki finałowej, równie dobrej, jak ta na początku). Jestem pewien, że przy najbliższej okazji ścieżka dźwiękowa z VIII trafi do mojej biblioteki muzycznej obok muzyki z pozostałych Gwiezdnych. Dźwiękowcy też wykonali kawał dobrej roboty. Głosy bohaterów brzmiały wyraźnie, czysto, niezakłócane przez efekty specjalne, a to się nie zawsze zdarza. Co do efektów właśnie – też były dobre. Wybuchy były odpowiednio ‚soczyste’, dźwięki mieczy odpowiednio bzzzzyczące i dawały wrażenie, że jest się w centrum akcji. A wspomnę, że była to wersja 2D (na 3D mam alergię i unikam jak ognia – podobnie jak moja dziewczyna i rodzina).
Reasumując, Star Wars Przebudzenie Mocy to naprawdę dobry film. I nie mówię tego tylko dlatego, że jestem wielkim fanem serii. To naprawdę godny następca sagi. Czekam z niecierpliwością na część ósmą, mając nadzieję, że po dobrej siódemce nie spoczną na laurach i nie zepsują trylogii, jak to zrobiono na przykład z Hobbitem.
[wp-review]